Przejdź do głównej zawartości

Mono i w kolorze :)


Od kiedy jest tak monochromatycznie?
Nie pamiętam, dni okryte kołdrą zlewają się w jedno.
Wokół tylko białość.
Chociaż dzisiaj taka z wyższej półki.
Od rana w słońcu, chociaż jakby rozcieńczonym, tańczą lodowe gwiazdki, niczym w rewii, skomplikowaną jakąś choreografię.

"Mamo, mamo, pokażę Ci skarby"
zakrzyknęło me dziecię, rzucając się szczupakiem w nieskalaną dotąd połać, która skrzyła się diamentowo i niezliczenie.


I ja się tak rzucałam, kiedyś.
I rzuciłabym się pewnie jeszcze i teraz (co tam twardość skryta pod połacią i stare kości).
Tylko raczej nie w środku dnia, nie na osiedlowym trawniku.
Jak mnie tęsknota przyciśnie to się rzucę na odludziu.
Albo pod nocy osłoną, w świetle osiedlowej latarni.
Chociaż to już nie to samo :)

Trawnik po "spacerze" wyglądał jak zorany przez dziki.
Żołędzi nie znaleziono, za to zapasy wody na ciężkie czasy, przywędrowały do domu, schowane w butach i rękawiczkach.

W zimowej weekendowej kuchni jest ciekawie.
Się dzieje.
Obiadowo.
Słodkościowo.
Po tygodniu makaronowo - zupowo - racuszkowym (czytaj pośpiesznym), wreszcie jest czas.
A czas to np pizza, taka z dodatkami na zamówienie i dla każdego coś miłego.
Czas to np risotto, z krewetami, cukinią i groszkiem (pyyycha).
Improwizowane ciasta, desery, ciepłe kolacje.
Drożdżowe ciasto, jeszcze ciepłe o 22, ale ciiii....


Ale najlepsze są śniadania.
Wspólne, wielokanapkowe, a każda z czymś innym.
A każda na domowym chlebie.
Dwie dwuosobowe frakcje przy jednym stole - kiełbasa z czosnkiem bleee i kiełbasa z czosnkiem pyyycha.
Okazja, żeby spróbować czegoś nowego.
"Ten ser z tą białą pleśnią nazwiemy sobotni ser, dobrze mamusiu?"
Okazja, żeby w zimowe menu wprowadzić trochę koloru.
I ukręcić pastę, w sam raz do świeżego, choć niepięknego tym razem chleba (z maślanką, ziemniakami, pszenną i żytnią mąką, na zakwasie za to bez przepisu)


Energetyczna pasta z ciecierzycy

2 marchewki,
1 główka czosnku,
2/3 szklanki odparowanej na patelni i ewentualnie dosłodzonej passaty pomidorowej
3 łyżki oliwy,
1 puszka ciecierzycy w zalewie, odsączonej.
sól,
mielony kumin,
cynamon,
chili (wszystkie przyprawy w ilości do smaku)


Marchewki kroimy wzdłuż na 4, skrapiamy oliwą, główkę czosnku kroimy w całości w poprzek (żeby ząbki nie eksplodowały w piekarniku). Układamy na blasze i pieczemy w temp. 180 stopni, do miękkości. Stopień upieczenia sprawdzamy widelcem.
Po wystudzeniu marchewki, wyciśnięty z łupinek czosnek, oliwę, ciecierzycę, pomidory i przyprawy umieszczamy w melakserze (żyrafa też się sprawdzi, chociaż jest trochę uciążliwiej). Miksujemy na gładko albo tylko częściowo, tak żeby pozostały drobne kawałeczki warzyw).
Chowamy do lodówki to, czego nie zjemy w pierwszym impulsie wilczego apetytu.
A, zapomniałabym, ze szczypiorkiem smakowała naprawdę znakomicie, a i więcej koloru i więcej witamin zimą też nie zaszkodzi.


Komentarze

  1. Niby zwykłe kanapki, a potrafią najbardziej zaczarować stół :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lu! Ogromnie mi się podoba Twoje mono i w kolorze:)
    Uśmiechy przesyłam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. To święta prawda!. Biel, biel, biel za oknem.....A u Ciebie smakowicie i wyraziście. Nie tylko brzusio ma przyjemność oczy też! Zapraszam do siebie w moje kąty i Candy!!!

    OdpowiedzUsuń

  5. Lu, pięknie piszesz i prostych nieprostych codziennych rzeczach , sprawach ,ale wiesz ja nie wierzę w twoje stare kości, bo masz bardzo giętkie te stawy bo post niżej widać jak giętkie i sprawne
    a ja lubię biel zimy i czerwień takiej pasty , mniam
    buziaki dla całej frakcji

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję za wszystkie odwiedziny i zostawienie po sobie śladu.
    Obiecuję, że już niedługo coś napiszę, obiecuję :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja się rzucam i nawet na tyłku z górki zjeżdżam, nie wypada jak się jest babcią ;) chyba, a może i wypada ;) pasta wygląda smakowicie. Zrobię, dzięki!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tort - "tylko bez lukru plastycznego, mamo"

Jak co roku w kwietniu przyszło mi zmierzyć się z tortem urodzinowym dla jednej z dwóch księżniczek ;) W tym roku poprzeczka zawędrowała wysoko. Tak jak w tytule, miało być bez lukru plastycznego, bo "tego nie da się zjeść takie jest słodkie". Wskazówki w rodzaju "taki zwykły tort mamo" były bardzo, no ale to bardzo pomocne. Kiedy jeszcze ostatniego dnia, dosłownie za pięć dwunasta, dziecina zaczęła pękać, że może jednak "tak tylko trochę tego lukru, na samym środku, żeby można było zdjąć", pomyślałam sobie - nie może on być, tort ten, taki znów zwykły. Bo niby jak to, u mnie zwykły tort??? Że się dziecko nie zachwyci? nie będzie łał? Całe piątkowe popołudnie, nie mówiąc o pokaźnej części soboty, spędziłam buszując w internetowych otchłaniach. Głowę napakowałam koncepcjami. Zaczerpnęłam inspiracji. Później i tak zrobiłam mniej lub bardziej po swojemu. Tort klasyczny - zwykły ;) ale nieco udekorowany zachwyt był a przy okazji wypróbowałam kilka

Wyprawa w nieznane

  Urzekła nas kiedyś dziecięca historia, jedna z całego cyklu opowieści Wojciecha Widłaka o Wesołym Ryjku, małym prosiaczku, mającym całkiem ludzkie przygody. Zapytany przez rodziców o to, dokąd chce jechać na wycieczkę w znane czy w nieznane, dziarsko decyduje się na nieznane, po czym po dotarciu do celu płacze, bo przecież on chciał „w to nieznane co w zeszłym tygodniu". Kiedyś myślałam, że ludzie dzielą się na takich, którzy zawsze, z uporem maniaka spędzają swoje wolne dni na działce, letnisku, ośrodku wczasowym, tym samym od lat, oraz na tych, którzy nie skalali się podróżą dwa razy w to samo miejsce, którym szkoda czasu na szlifowanie przetartych szlaków. Tych pierwszych nie do końca rozumiałam,   bo jakoś z tyłu głowy miałam zapisane (swoją drogą kto mi to wmówił?), że szkoda czasu na powroty. Byłam i trochę nadal jestem mistrzynią wymyślania „zajawek", nowych pomysłów, planów, podróży, odkryć. Bardzo lubiłam zaaplikować sobie nutkę niepewności, element zasko

Dorsz pod chrupiącą kołderką.

Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo