Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2010

W ten magiczny dzień...

Wszystkiego najlepszego kochani,  dajcie się otulić magiczną atmosferą tych najpiękniejszych Świąt,  niech będą takie jakich sobie przez cały rok życzyliście. Dla jednych będzie to gwar,  dla innych cisza i spokojny wieczór na kanapie,  dla jeszcze innych szaleństwo na stoku.  Życzę Wam abyście otoczeni ludzką życzliwością,  naładowali baterie na kolejny rok.

Pracowite cztery noce ;)

To nie żarty. Warsztat rozkładałam późnym wieczorem i zanim się spostrzegłam zawsze było bardzo późno. Ostatnie dni to ciągłe niewyspanie. Ale czego się nie robi... Mam taką małą obsesję, staram się nie robić dwóch takich samych pierniczków. Siedzę i kombinuję i wymyślam, paskudzę, poprawiam i się denerwuję - tylko czasami :)

Przylecieli anieli...

...czyli wprawki w lukrowaniu i dwa świąteczne "łosie" ;)

Nowy mieszkaniec i początek piernikowego szaleństwa.

W moim domu zamieszkał ktoś nowy. Ktoś do kogo długo wzdychałam, krążyłam, przyglądałam się. Zatrzymywałam się przy witrynach sklepowych i ociągałam z odejściem. Wreszcie się spełniło jedno z moich marzeń. Elegancki, gładki, piękny, zresztą zobaczcie sami. Bo jakoś tak brak mi słów ;) Szybko znalazł sobie miejsce na kuchennym blacie. Zadomowił się i ruszył do pracy. Przy jego pomocy rozpoczęłam swoja tegoroczną akcję świąteczną. Przez lata zebrało mi się kilka przepisów na piernikowe rozmaitości. Postanowiłam je wszystkie wypróbować i porównać. Na początku angielski piernik na ciemnym piwie, bez miodu za to z dużą ilością gęstej, intensywnej melasy. Zobaczcie, mój nowy przyjaciel już ubija jajka :))) Ciemny i aromatyczny piernik na Guinnessie  przepis cytuję za Dorotus z blogu Moje wypieki Składniki:   160 ml ciemnego piwa Guinness   260 g mąki pszennej   2 łyżki kakao   1 i 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej   2 i 1/4 łyżeczki imbiru   1/4 łyżeczki białego pieprzu   1 ły

Serdeczne podziękowania i rogaliki marcińskie

Dziękuje bardzo bardzo mocno za wszystkie urodzinowe wpisy. Zarówno od moich wirtualnych znajomych z blogosfery i z forum Mniammniam, jak i tych, których buzie znam osobiście :) Było mi naprawdę miło, kiedy pojawiały się komentarze, tak ciepło i radośnie. Teraz, kiedy będę miała lenia albo jakis inny robal będzie mnie gryzł to sobie je otworzę, tak na poprawę nastroju. Dzisiaj wpis, którego by nie było, gdyby... ale po kolei. Od dwóch lat patrzyłam na zdjęcia pięknych i krągłych rogali z białym makiem. Patrzyłam i przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś i ja będę składać, wałkować i zawijać. Nie miałam dostępu do białego maku, poza tym nie znałam smaku tych rogalików. Przecież jak się czegoś nie zna to się za tym nie tęskni i nie wzdycha ;) Wszystko się zmieniło za sprawą mojego forumowego dobrego duszka. Według scenariusza, który zapewne dobrze znacie, przynajmniej niektórzy. Bo w wirtualnym świecie mnóstwo jest dobrych duszków, które, robiąc niespodzianki, spełnia

Śmignął rok

Niepostrzeżenie jakoś. Ani się obejrzałam. Dwanaście miesięcy, całe 74 posty. W tym czasie bywało różnie. Były miesiące kiedy się bardziej blogowo udzielałam, były miesiące kiedy niosła mnie rwąca rzeka codziennych spraw. Jedno wiem na pewno, jest mi z tym blogiem dobrze. Dobrze jest móc utrwalić tu swoje kulinarne szaleństwa, szczególnie kiedy luźne wizje zamieniają się w coś fajnego. Umieszczam tutaj także całkiem zwykłe, codzienne przepisy, które niosą ze sobą wspomnienia, przywołują miłe chwile. Opisując, zatrzymuję je dla siebie i dla Was na dłużej. Prowadzenie bloga wymaga dyscypliny. Nadal często łapię się na tym, że sypnęłam czegoś na "oko" zamiast zważyć i potrawa nie nadaje się na bloga. Czasem dla odmiany coś, co trzeba by sfotografować tak pięknie pachnie, że macham ręka i po prostu zabieram się do jedzenia. Nie ukrywam, że cały czas się uczę. Podpatruję poczynania innych blogowiczów i sama też się staram ciągle zmieniać. Chciałabym robić coraz lepsze z

Kolacja z ... dyniową tartą

Piękny jest tegoroczny koniec października. Słońce łaskawie pieści nasze policzki. Niektóre drzewa nadal się złocą, połyskują pomarańczem i rdzą. Za to pod nogami coraz grubsza szeleszcząca powłoka. Tylko zbierać i robić bukiety. Niezawodne są jak zwykle stare parkowe klony. Soczystość kolorów wprost powalająca. Całkiem tak jak w domu, gdzie "pod topór" poszedł kolejny kawałek dyni. Posłużył do stworzenia aromatycznej i pachnącej tarty. W sam raz na wieczór po intensywnym dniu na świeżym powietrzu. Tarta z dynią na kruchym cieście Ciasto: 300 g mąki pszennej 150 g masła 2 żółtka 3 łyżki śmietanki kremowej 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia (opcjonalnie) sól Mąkę wsypać do miski, masło zetrzeć na tarce, stopniowo przesypując mąką. Dokładnie rozrobić z mąką, powstaną małe grudki. Wsypać proszek do pieczenia, sól do smaku i wymieszać. Zrobić dołek, w nim wymieszać dwa żółtka ze śmietaną, wyrobić szybko jednolite ciasto. Wylepić nim formę do tarty i wstawić do l

Dyniowo - drożdżowo - pomarańczowo

Nie mogłabym tego przegapić. Po pierwsze dlatego, że dynia jako warzywo/owoc mnie fascynuje. Kiedyś kojarzyła mi się głównie z pestkami suszonymi na kaloryferze przez mojego dziadka. Mimo, że była tak blisko, nigdy jej nie jadłam. Niedawno to się zmieniło. W zeszłym roku kupiłam pierwszą dynię przeznaczoną do jedzenia. Efekty moich smakowych poszukiwań możecie zobaczyć tutaj . W tym roku za to już tęskniłam do niej i wypatrywałam straganów pełnych pomarańczowych kulistości. Możliwości jakie daje dynia są ogromne. Kilka połączeń już wypróbowałam ale wiele jeszcze przede mną Drugi i o wiele ważniejszy powód mojego uczestnictwa w festiwalu jest taki, że inicjatorką całej zabawy jest Bea. Bea, która była dla mnie inspiracją do założenia bloga. Bea, która kibicowała mi od początku i robi to nadal, za co jej bardzo dziękuję. Bea, dzięki której wciąż i wciąż dowiaduję się tylu fascynujących rzeczy o świecie kuchni. Na przykład tego, że jesienią warto odważyć się i kupić dynię, i to

Sernikowy eksperyment - rozpływam się w zachwycie :)

Dni mijają niepostrzeżenie. Tym bardziej, że są coraz krótsze. Szybko zapadający zmierzch wprowadza mnie w stan niechcenia. Im dłużej w nim trwam, tym trudniej mi się wyrwać. Niechcenie się zadomawia, rozsiada na kanapie z kubkiem herbaty. Potrzeba mi wtedy bodźca, jakiegoś impulsu, popychającego do działania. Z entuzjazmem powitałam więc perspektywę podejmowania gości. Bo jak goście to i kuchenne szaleństwo. Bo jak goście to i ciasto, w dodatku nie byle jakie. Serniki to dla mnie ciasta specjalne. Takie z górnej półki. Eleganckie. Mam zawsze lekką tremę, kiedy myślę o pieczeniu sernika. Nie, to wcale nie znaczy, że nigdy go nie piekłam, i to z sukcesem. Co to, to nie. Tylko, że zawsze, ale to zawsze piekłam go w sposób tradycyjny, w temp 180 stopni. W efekcie otrzymywałam zrumienione pięknie ciasto z wyższymi brzegami i opadniętym środkiem (bo przecież sernik zawsze opada). Chciałam czegoś innego. Sernika, kremowego, wilgotnego, równego jak stół. Bez rumieńców, kraterów i rozpa

Dzień jak co dzień, a jednak inny :)

Zastanawiałam się długo, co wybrać do upieczenia w tym dniu. Myślałam sobie, że pewnie na blogach zaroi się od różnych przepięknych, dopracowanych wypieków. Też miałam pokusę, by było to coś innego, ciekawego, oryginalnego. Potem zmieniłam zdanie. Bo dotarło do mnie, o co chodzi w tym dniu. Dla mnie ważne jest przede wszystkim to, żeby poczuć radość. Jest coś niesamowitego w fakcie, że w tym samym momencie, w wielu miejscach na świecie ludzie czerpią radość z obcowania z chlebem. We wszystkich fazach jego powstawania. Z tego, że mieszają, ugniatają, formują (albo i nie) pieką, aby poczuć ten cudowny i niepowtarzalny zapach. Dają się otulić tym ciepłem, jakie daje zamiana domu w amatorską piekarnię. Po prostu. Myślałam, że po prostu urwę kawałek świeżego, najzwyklejszego, pszennego bochenka i poczuję to razem z Wami. Udało się, po części dzięki temu, że akurat dzisiaj kończyłam wielkie poremontowe sprzątanie. Takie dokładne, dogłębne, uwieńczone bólem mięśni :) Nie było czasu

Krągłość i rumianość. Zupa na rozgrzewkę.

Spoglądają na mnie codziennie. Mało tego, mam wrażenie, jakby się uśmiechały. Ja odwzajemniam się tym samym. Piętrzą się na straganach po obu stronach mojej drogi praca-dom. Okrągłe pękate, ogorzałe. Rumiane, a jakże. Takie zadowolone z siebie. Wyglądają trochę jak małe słońca. Wciąż szaleńczo kolorowe i energetyczne na tle coraz bardziej wypłowiałego krajobrazu. Od rudości, przez głęboki pomarańcz, żółć, ciemną zieleń, aż po delikatny seledyn. Gładkie, żebrowane, większe, mniejsze, grubsze, chudsze. W piegi i bez piegów. Mam w domu taką jedną. Leżała cierpliwie i czekała, aż będzie potrzebna. Aż wypełni zadanie pocieszacza, rozgrzewacza i poprawiacza nastroju. Jej czas nadszedł wczoraj. Siąkając nosem, w towarzystwie chusteczek i drapiącego gardła, zrobiłam dyniową zupę na rozgrzewkę. Pikantna zupa dyniowo - marchewkowa.  ok. 250g dyni 3 duże marchewki 3 szalotki 3 ząbki czosnku 3 łyżki masła 1/2 litra wody 1/2 łyżeczki imbiru 1/2 łyżeczki słodkiej papryki w

Dorsz pod chrupiącą kołderką.

Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo