Przejdź do głównej zawartości

Ma w sobie to coś

Słońce odwiedza dzisiaj każdy zakamarek naszego domu.
Szyby okienne grzeją się w jego cieple.
I chodniki.
I arktyczny ziąb jakby trochę odpuścił. Ciii, nie zapeszajmy.
To niemal jak święto, po tylu najpierw pochmurnych, potem prawdziwie mroźnych dniach.
Chciałabym wystawić twarz do światła, nagromadzić trochę tej energii, tak na zapas, bo przecież to jeszcze nie wiosna.
Niestety, nie jestem dziś najlepszą kandydatką na spacer, z nosem czerwonym jak latarnia, hukiem parowozu w głowie, po dwóch dniach przykucia do łóżka i nadrabiania czytelniczych zaległości.


Przeczytałam wreszcie "Kill Grill, restauracja od kuchni" Anthonego Bourdaina, prawie dwa lata po tym jak dotarła na moją półkę. Fascynująca, zaskakująco dobrze napisana, szczególnie jak się weźmie pod uwagę mnogość nazwisk, miejsc, potraw, składników i innych szczegółów. No i tempo, pracy i życia, w którym nie ma czasu na sen. Może dlatego tak szybko i bez wytchnienia dała się pochłonąć.
W recenzjach czytałam głównie o tym, ile się można dowiedzieć z tej książki na temat niecnych restauracyjnych praktyk. Czego w restauracjach należy unikać, a czego wręcz przeciwnie. Co też się dzieje za ich kuchennymi drzwiami.
Dla mnie to przede wszystkim portret człowieka, niełatwego, zadzierającego z losem.
Nie do końca sympatycznego.
Człowieka, którego siłą napędową do kariery, przynajmniej na początku, nie była wcale miłość do dobrego jedzenia, tylko ambicja, upór i zawziętość. Widać to już na pierwszych stronach, kiedy jako dziewięciolatek przeżywa swoje pierwsze w życiu spotkanie z ostrygą.
Człowieka prezentującego się bez odrobiny lukru czy nawet pudru.
Kto wie ile w tym autokreacji, w końcu to jego własna książka. Jeżeli kiedyś wpadnie Wam w ręce, polecam.


Nie wiem, czy to wścibskie słońce, czy wpływ kulinarnej czytelniczej podróży? Czuję się już jednak nieco lepiej i postanowiłam zrobić sobie jakieś dobre śniadanie.


Sałatka to zawsze świetne wyjście, kiedy zegar nie tyka zbyt natrętnie i daje szansę poszperać w czeluściach lodówki i spiżarni. Bo sałatkowych połączeń może być niezliczona ilość. Im odważniej zaczyna się ze sobą mieszać składniki, robić nietypowe zestawienia, tym większy wachlarz możliwości się przed nami otwiera.
Czasem w wyniku tych miksów powstaje coś co da się zjeść, czasem coś fajnego ale..., czasem "o! ale dobra sałatka Ci wyszła". Raz na jakiś czas powstaje sałatka, która ma w sobie TO coś, taka bez wątpienia do zapamiętania, nie wymagająca domieszania tego czy owego. Skończona, do zapisania i powtarzania.

Sałatka z tuńczykiem, pomarańczą i curry

składniki:
na 2 duże talerze

puszka tuńczyka w kawałkach
2 duże garście endywii, lub innej zimowej sałaty (może być lodowa)
2 łodygi selera naciowego
1 duża albo 2 małe pomarańcze

sos:
1 czubata łyżka greckiego jogurtu
1 czubata łyżka majonezu
przyprawa curry (ok 1/2 łyżeczki)
szczypta kurkumy
kilka kropli soku z cytryny
sok pozostały po filetowaniu pomarańczy

Wymieszać w miseczce wszystkie składniki sosu.
Sałatę opłukać, porwać na kawałki, ułożyć na talerzach. Na środku ułożyć kawałki odsączonego tuńczyka, dookoła. Wyfiletować pomarańczę i ułożyć wykrojone cząstki, bez błonek na sałacie, dookoła tuńczyka. Resztę soku ze "szkieletu" pomarańczy dodać do sosu.
Posypać sałatkę pokrojonym w ukośne plasterki selerem naciowym. Polać sosem, można posypać dodatkowo odrobiną curry i gotowe.



Smacznego :)

Komentarze

  1. Kapitalna ta sałatka. Nie przyszłoby mi do głowy tuńczyka z pomarańczami połączyć!

    OdpowiedzUsuń
  2. No widzisz, a uwierz mi jest to połączenie, do którego regularnie wracam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajna ta sałatka. No i A. Bourdain - to mistrz nie tylko kuchni, ale i dobrze pisze.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wyprawa w nieznane

  Urzekła nas kiedyś dziecięca historia, jedna z całego cyklu opowieści Wojciecha Widłaka o Wesołym Ryjku, małym prosiaczku, mającym całkiem ludzkie przygody. Zapytany przez rodziców o to, dokąd chce jechać na wycieczkę w znane czy w nieznane, dziarsko decyduje się na nieznane, po czym po dotarciu do celu płacze, bo przecież on chciał „w to nieznane co w zeszłym tygodniu". Kiedyś myślałam, że ludzie dzielą się na takich, którzy zawsze, z uporem maniaka spędzają swoje wolne dni na działce, letnisku, ośrodku wczasowym, tym samym od lat, oraz na tych, którzy nie skalali się podróżą dwa razy w to samo miejsce, którym szkoda czasu na szlifowanie przetartych szlaków. Tych pierwszych nie do końca rozumiałam,   bo jakoś z tyłu głowy miałam zapisane (swoją drogą kto mi to wmówił?), że szkoda czasu na powroty. Byłam i trochę nadal jestem mistrzynią wymyślania „zajawek", nowych pomysłów, planów, podróży, odkryć. Bardzo lubiłam zaaplikować sobie nutkę niepewności, element zasko

Tort - "tylko bez lukru plastycznego, mamo"

Jak co roku w kwietniu przyszło mi zmierzyć się z tortem urodzinowym dla jednej z dwóch księżniczek ;) W tym roku poprzeczka zawędrowała wysoko. Tak jak w tytule, miało być bez lukru plastycznego, bo "tego nie da się zjeść takie jest słodkie". Wskazówki w rodzaju "taki zwykły tort mamo" były bardzo, no ale to bardzo pomocne. Kiedy jeszcze ostatniego dnia, dosłownie za pięć dwunasta, dziecina zaczęła pękać, że może jednak "tak tylko trochę tego lukru, na samym środku, żeby można było zdjąć", pomyślałam sobie - nie może on być, tort ten, taki znów zwykły. Bo niby jak to, u mnie zwykły tort??? Że się dziecko nie zachwyci? nie będzie łał? Całe piątkowe popołudnie, nie mówiąc o pokaźnej części soboty, spędziłam buszując w internetowych otchłaniach. Głowę napakowałam koncepcjami. Zaczerpnęłam inspiracji. Później i tak zrobiłam mniej lub bardziej po swojemu. Tort klasyczny - zwykły ;) ale nieco udekorowany zachwyt był a przy okazji wypróbowałam kilka

Dorsz pod chrupiącą kołderką.

Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo