Przejdź do głównej zawartości

Mille feuille, po grecku.



Szaleństwa ciąg dalszy.
Świeże truskawki wpisały się już na stałe w krajobraz mojej kuchni.
Po prostu czekają sobie na blacie. Umyte, na sitku. I uśmiechają się.
Wystarczy sięgnąć, co też czynię za każdym razem, kiedy znajdę się w okolicy.
Jednocześnie systematycznie nachodzi mnie chętka, żeby coś z nimi zrobić.
Biszkopt z truskawkami i galaretką, truskawki z jogurtem greckim, omlet z truskawkami...
Nieubłaganie nadchodzi też czas drożdżowego ciasta z truskawkami   :).

Na razie jednak rzuciłam mężowi w przelocie: A może tak mille feuille?
I od tej chwili nie było odwrotu.
Bo to jest taki NASZ deser.
Oryginał dostępny w warszawskiej restauracji Santorini. Chrupiące płaty ciasta filo i leciutki krem z mascarpone, do tego oczywiście truskawki.
Moja wersja to trochę taka pogoń za niedoścignionym.
To ciastko towarzyszyło bardzo przyjemnym chwilom w moim życiu. Utrwaliło się w pamięci jako ideał. Można co najwyżej do niego dążyć.
Dokładnie tak samo jest ze wspomnieniami z dzieciństwa. Naleśniki i pomidorowa mojej babci też są nie do podrobienia. W każdym razie w mojej głowie :)


Trochę się więc pobawiłam, poeksperymentowałam.
Oczywiście nie udało mi się odtworzyć deseru z Santorini. Może to dobrze. Nadal jest po co tam wracać.



Mille feuille 

Opakowanie ciasta filo
3 czubate łyżki masła
1 czubata łyżka cukru pudru

250g serka mascarpone
400g słodkiej śmietanki 30%
cukier waniliowy

świeże truskawki

Ciasto filo rozmrozić. Masło rozpuścić, wymieszać z cukrem pudrem. Na blasze wyłożonej papierem układać jeden na drugim sześć arkuszy ciasta, każdy smarując cienko masłem. Pokroić na blasze na prostokąty bądź kwadraty. Piec w temp. 210 st do zrumienienia.
Schłodzoną śmietanę ubić z cukrem waniliowym, dodać serek mascarpone i zmiksować na niższych obrotach.
Układać na talerzu pojedyncze prostokąty ciasta. Na to ze szprycki wycisnąć krem przełożyć truskawkami. Potem znów prostokąt ciasta, krem i truskawki.
Można oprószyć cukrem pudrem.

Było bardzo, ale to bardzo pyszne, polecam.

Komentarze

  1. Lu, ja też uwielbiam Mille feuille z Santorini!
    Twoje wyglądają identycznie i założę się,że tak samo smakują.Twoja skromność nie pozwala Ci się do tego przyznać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Krem z mascarpone i ciasto filo - już mi się podoba ta wersja! :) I do tego truskawki! Nie wiem, czy uda mi się dostać ciasto filo w najbliższym czasie, ale millefeuille z tym kremem na pewno sobie nie odmówię :) A z truskawkami czającymi się wszędzie mam to samo - właśnie wypiłam 2 szklanki koktajlu truskawkowego ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie robiłam...wygląda cudownie smakowicie i świeżo!
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. szaleństwa.. niesamowicie piękne :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. szaleństwo najwyższych lotów
    Lu nawet nie wiesz jak lubię ten twój elegancki styl

    OdpowiedzUsuń
  6. Amber, cieszę się że mamy podobne smaki.
    Zapewniam Cię, że to nie tylko skromność :)

    Komarko wypróbuj koniecznie. Tylko jeśli możesz zdobądź filo. Robiłam z francuskim i smakuje zupełnie inaczej, też pysznie ale inaczej.

    Kass dziękuje za odwiedziny :)

    Asiejko :)

    Alu, to dla mnie niespodzianka, ale oczywiście bardzo mi miło, że tak postrzegasz moje kulinarne poczynania :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Lubię takie "osobiste" wypieki, potrawy. Takie, którym towarzyszą emocje, historie, wspomnienia. A mille feuille wygląda pięknie i niedługo muszę je zrobić. Narobiłaś mi apetytu tym cudeńkiem.

    OdpowiedzUsuń
  8. poezja smaku! i raj dla oczu:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Lu! A ja mam w zamrażarce paczkę filo i ciągle się zastanawiam do czego ją wykorzystać. Po Twoim poście już wiem jak ją zje:)
    Cudowności! Prawdziwe cudo zrobiłaś!
    Pozdrowienia:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ten deser śni mi się po nocach ...też nie umiem zrobić takiego jak w Santorini...ale warto spróbować...:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tort - "tylko bez lukru plastycznego, mamo"

Jak co roku w kwietniu przyszło mi zmierzyć się z tortem urodzinowym dla jednej z dwóch księżniczek ;) W tym roku poprzeczka zawędrowała wysoko. Tak jak w tytule, miało być bez lukru plastycznego, bo "tego nie da się zjeść takie jest słodkie". Wskazówki w rodzaju "taki zwykły tort mamo" były bardzo, no ale to bardzo pomocne. Kiedy jeszcze ostatniego dnia, dosłownie za pięć dwunasta, dziecina zaczęła pękać, że może jednak "tak tylko trochę tego lukru, na samym środku, żeby można było zdjąć", pomyślałam sobie - nie może on być, tort ten, taki znów zwykły. Bo niby jak to, u mnie zwykły tort??? Że się dziecko nie zachwyci? nie będzie łał? Całe piątkowe popołudnie, nie mówiąc o pokaźnej części soboty, spędziłam buszując w internetowych otchłaniach. Głowę napakowałam koncepcjami. Zaczerpnęłam inspiracji. Później i tak zrobiłam mniej lub bardziej po swojemu. Tort klasyczny - zwykły ;) ale nieco udekorowany zachwyt był a przy okazji wypróbowałam kilka

Wyprawa w nieznane

  Urzekła nas kiedyś dziecięca historia, jedna z całego cyklu opowieści Wojciecha Widłaka o Wesołym Ryjku, małym prosiaczku, mającym całkiem ludzkie przygody. Zapytany przez rodziców o to, dokąd chce jechać na wycieczkę w znane czy w nieznane, dziarsko decyduje się na nieznane, po czym po dotarciu do celu płacze, bo przecież on chciał „w to nieznane co w zeszłym tygodniu". Kiedyś myślałam, że ludzie dzielą się na takich, którzy zawsze, z uporem maniaka spędzają swoje wolne dni na działce, letnisku, ośrodku wczasowym, tym samym od lat, oraz na tych, którzy nie skalali się podróżą dwa razy w to samo miejsce, którym szkoda czasu na szlifowanie przetartych szlaków. Tych pierwszych nie do końca rozumiałam,   bo jakoś z tyłu głowy miałam zapisane (swoją drogą kto mi to wmówił?), że szkoda czasu na powroty. Byłam i trochę nadal jestem mistrzynią wymyślania „zajawek", nowych pomysłów, planów, podróży, odkryć. Bardzo lubiłam zaaplikować sobie nutkę niepewności, element zasko

Dorsz pod chrupiącą kołderką.

Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo