Przejdź do głównej zawartości

Tajsko. Po raz pierwszy.


Szperając w sieci natrafiam na zupełnie nowe zjawiska i ciągle się czegoś uczę. Ot choćby dziś wpis Bei uświadomił mi, jak mało wiem o świecie aromatycznych słoiczków.
Im głębiej sięgam, tym więcej przede mną do odkrycia.
Oswoiłam się już na dobre w kuchnią europejską w najróżniejszych odsłonach. Próbowałam wielu rzeczy z kuchni chińskiej.
Dzisiaj kolejny nowy rozdział w mojej podróży przez świat smaków.
Kuchnia tajska.
Zabierałam się od dawna do ugotowania czegoś, ale przerażały mnie trochę długie listy składników.
Wreszcie w tym tygodniu trafiłam do sklepu, gdzie było wszystko co chciałam, w jednym miejscu. Nie było juz odwrotu.
Zrobiłam zakupy i zaraz po powrocie do domu zaczęłam eksperyment.
Wszystko było ciekawe, wszystko wąchałam, dotykałam, smakować się nie odważyłam. Uznałam, że dopiero połączenie tego wszystkiego w (miałam nadzieję) harmonijną całość pozwoli docenić wypadkową smaku.
W garnku bulgotało.
Dom wypełniły intensywne, przenikające się wonie.
Galangal, kafir, mleko kokosowe. Brzmi tajemniczo?
Dla mnie już trochę mniej.
Zaczęłam oswajać smaki z zupełnie innej części świata. Czuję, że na jednym razie się nie skończy.
Smakowało inaczej, zupełnie nieznajomo. Potem się wczułam, rozsmakowałam i mogłabym tak jeść i jeść ;)
Co następne? Może jakieś curry?


Zupa tajska z krewetkami
przepis własny inspirowany wieloma znalezionymi w sieci


1 łyżeczka czerwonej pasty curry
2 szklanki wrzącej wody
kawałek galangalu
3-4 listki kafiru
łodyga trawy cytrynowej
papryczka ostra (ilość wg smaku)
2 - 3 łyżki sosu rybnego
8 malutkich pieczarek
ok. 75 g makaronu ryżowego
ok. 15 sztuk krewetek tygrysich1 mała Pak choy
2 garście groszku cukrowego
2 łyżeczki brązowego cukru trzcinowego
1/2 puszki mleka kokosowego
sok z 1 limonki
sól


Przygotować krewetki. Jeżeli są mrożone i już ugotowane tylko przelać wrzątkiem dla szybszego rozmrożenia. Surowe, świeże tylko obrać zostawiając sam ogonek.

W garnku umieścić łyżeczkę pasty curry, zalać wrzątkiem. Do gotującej wody wrzucić kilka plasterków galangalu, przekrojoną na trzy części i lekko zgniecioną nożem łodygę trawy cytrynowej. Dodać pokrojoną w drobne kawałeczki papryczkę, liście limonki, wlać trzy łyżki sosu rybnego. Dodać pieczarki pokrojone w ćwiartki. Chwile pogotować. Wrzucić krewetki i makaron ryżowy. Gotować kilka minut, gdy makaron będzie prawie miękki dodać pokrojoną w grube paski pak choy i groszek cukrowy. Wlać do zupy mleko kokosowe, wsypać cukier, sól. Na samym końcu wcisnąć sok z limonki i ...

rozkoszować się smakiem :)

Komentarze

  1. Masz racje Lu, czasami dlugosc listy skladnikow faktycznie moze przerazac ;) Jesli jednak mozemy kupic wszystko w jednym miejscu, wtedy takie gotowanie jest o wiele prostsze, prawda?
    Twoja zupa brzmi (i wyglada) pysznie, uwielbiam mieszac galangal, trawe cytrynowa, kafir, mleko kokosowe... To sa wspaniale aromaty :)

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Danie wygląda smakowicie. No a co z Twoją dietą???

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak Bea, gotowanie to w ogóle fajne jest szczególnie w przypadku takich jednogarnkowych dań. Taki trochę kociołek alchemika ;)
    Już zaczęłam myśleć co tu zrobić z resztą mleka kokosowego :)

    Dota to jest właśnie moja dieta. Jem jak najbardziej urozmaicone posiłki w niewielkich ilościach. Jem wszystko co umieszczam na blogu, nawet chleb, tylko nie w takich ilościach jak poprzednio. I jeszcze jedno - to działa :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach... jak smacznie się prezentuje... :)
    Dla mnie kuchnia tajska już nie jest czarną magią, choć oczywiście jeszcze wiele, wiele przede mną. W każdym razie juz od dłuższego czasu systematycznie dokupuję składniki i odkrywam nowe możliwości ich użycia. :) Kuchnia tajska jest po prostu pyszna! :)
    Twoja propozycja bardzo, bardzo mi się podoba!

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo się cieszę Małgosiu, że Ci się podoba moja improwizacja. Masz rację kuchnia tajska jest pyszna.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wyprawa w nieznane

  Urzekła nas kiedyś dziecięca historia, jedna z całego cyklu opowieści Wojciecha Widłaka o Wesołym Ryjku, małym prosiaczku, mającym całkiem ludzkie przygody. Zapytany przez rodziców o to, dokąd chce jechać na wycieczkę w znane czy w nieznane, dziarsko decyduje się na nieznane, po czym po dotarciu do celu płacze, bo przecież on chciał „w to nieznane co w zeszłym tygodniu". Kiedyś myślałam, że ludzie dzielą się na takich, którzy zawsze, z uporem maniaka spędzają swoje wolne dni na działce, letnisku, ośrodku wczasowym, tym samym od lat, oraz na tych, którzy nie skalali się podróżą dwa razy w to samo miejsce, którym szkoda czasu na szlifowanie przetartych szlaków. Tych pierwszych nie do końca rozumiałam,   bo jakoś z tyłu głowy miałam zapisane (swoją drogą kto mi to wmówił?), że szkoda czasu na powroty. Byłam i trochę nadal jestem mistrzynią wymyślania „zajawek", nowych pomysłów, planów, podróży, odkryć. Bardzo lubiłam zaaplikować sobie nutkę niepewności, element zasko

Tort - "tylko bez lukru plastycznego, mamo"

Jak co roku w kwietniu przyszło mi zmierzyć się z tortem urodzinowym dla jednej z dwóch księżniczek ;) W tym roku poprzeczka zawędrowała wysoko. Tak jak w tytule, miało być bez lukru plastycznego, bo "tego nie da się zjeść takie jest słodkie". Wskazówki w rodzaju "taki zwykły tort mamo" były bardzo, no ale to bardzo pomocne. Kiedy jeszcze ostatniego dnia, dosłownie za pięć dwunasta, dziecina zaczęła pękać, że może jednak "tak tylko trochę tego lukru, na samym środku, żeby można było zdjąć", pomyślałam sobie - nie może on być, tort ten, taki znów zwykły. Bo niby jak to, u mnie zwykły tort??? Że się dziecko nie zachwyci? nie będzie łał? Całe piątkowe popołudnie, nie mówiąc o pokaźnej części soboty, spędziłam buszując w internetowych otchłaniach. Głowę napakowałam koncepcjami. Zaczerpnęłam inspiracji. Później i tak zrobiłam mniej lub bardziej po swojemu. Tort klasyczny - zwykły ;) ale nieco udekorowany zachwyt był a przy okazji wypróbowałam kilka

Dorsz pod chrupiącą kołderką.

Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo