Przejdź do głównej zawartości

Z tęsknoty za sernikiem idealnym

Za oknem szaruga, wiatr i wszędobylskie krople deszczu.
Leniwie sączy się popołudnie.
To dobry czas na ciasto.
Nie kruche, nie drożdżowe, nie tym razem.
Potrzebne jest coś, co zaspokoi apetyty małych i dużych.
Coś pożywnego na kolację ale też do kawy.

Kremowe, zwarte, aksamitne cudo. I waniliowe i w kropki.
Całkiem jak biedronka :)

Wyjmuję kilogram śmietankowego twarogu z lodówki.
Dzisiaj to będzie sernik z ulubionej Kwestii Smaku
 
jak zwykle z moimi modyfikacjami.
Aksamitny i kremowy sernik waniliowy

 
Na spód:
3 opakowania (30 sztuk) herbatników (petitki)
50-60 g miękkiego masła

Masa serowa:
1 kg twarogu sernikowego mielonego(użyłam Piątnicy)
60 g miękkiego masła
225 ml śmietany kremówki
6 jajek
1 szklanka drobnego cukru, w tym
2 opakowania cukru z wanilią
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżka mąki ziemniaczanej

dodatki:
200 g rodzynek 

Sposób wykonania 
Formę o średnicy 28 cm wyłożyłam folią aluminiową.
Herbatniki pokruszyłam, następnie zmiksowałam z masłem. Masą wylepiłam dno formy. Wstawiłam do lodówki.
Twaróg wyłożyłam do miski. Zmiksowałam na wolnych obrotach z masłem i śmietanką. Żółtka ubiłam w oddzielnym garnku z połową cukru. W trzecim naczyniu ubiłam pianę z białek z resztą cukru. Wymieszałam masę twarogową z żółtkami, dodałam proszek do pieczenia, mąkę ziemniaczaną i pianę z białek. Dodałam ulubione przez moje dzieci rodzynki.
Masę serową wyłożyłam na przygotowany spód. Wstawiłam do nagrzanego do 180ºC piekarnika i piekłam 1 godz. Wolę serniki upieczone do suchego patyczka. Może kiedyś to zmienię? Jeszcze nie tym razem :)

Powinno się go chłodzić przez noc w lodówce, wiem, wiem. Na drugi dzień też był pyszny. To znaczy jego resztki.
Zdjęcie przedstawia krajobraz po bitwie, jaką stoczyli z sernikiem mój mąż i brat, jeszcze tego samego wieczoru.


    Komentarze

    Popularne posty z tego bloga

    Wyprawa w nieznane

      Urzekła nas kiedyś dziecięca historia, jedna z całego cyklu opowieści Wojciecha Widłaka o Wesołym Ryjku, małym prosiaczku, mającym całkiem ludzkie przygody. Zapytany przez rodziców o to, dokąd chce jechać na wycieczkę w znane czy w nieznane, dziarsko decyduje się na nieznane, po czym po dotarciu do celu płacze, bo przecież on chciał „w to nieznane co w zeszłym tygodniu". Kiedyś myślałam, że ludzie dzielą się na takich, którzy zawsze, z uporem maniaka spędzają swoje wolne dni na działce, letnisku, ośrodku wczasowym, tym samym od lat, oraz na tych, którzy nie skalali się podróżą dwa razy w to samo miejsce, którym szkoda czasu na szlifowanie przetartych szlaków. Tych pierwszych nie do końca rozumiałam,   bo jakoś z tyłu głowy miałam zapisane (swoją drogą kto mi to wmówił?), że szkoda czasu na powroty. Byłam i trochę nadal jestem mistrzynią wymyślania „zajawek", nowych pomysłów, planów, podróży, odkryć. Bardzo lubiłam zaaplikować sobie nutkę niepewności, element zasko

    Tort - "tylko bez lukru plastycznego, mamo"

    Jak co roku w kwietniu przyszło mi zmierzyć się z tortem urodzinowym dla jednej z dwóch księżniczek ;) W tym roku poprzeczka zawędrowała wysoko. Tak jak w tytule, miało być bez lukru plastycznego, bo "tego nie da się zjeść takie jest słodkie". Wskazówki w rodzaju "taki zwykły tort mamo" były bardzo, no ale to bardzo pomocne. Kiedy jeszcze ostatniego dnia, dosłownie za pięć dwunasta, dziecina zaczęła pękać, że może jednak "tak tylko trochę tego lukru, na samym środku, żeby można było zdjąć", pomyślałam sobie - nie może on być, tort ten, taki znów zwykły. Bo niby jak to, u mnie zwykły tort??? Że się dziecko nie zachwyci? nie będzie łał? Całe piątkowe popołudnie, nie mówiąc o pokaźnej części soboty, spędziłam buszując w internetowych otchłaniach. Głowę napakowałam koncepcjami. Zaczerpnęłam inspiracji. Później i tak zrobiłam mniej lub bardziej po swojemu. Tort klasyczny - zwykły ;) ale nieco udekorowany zachwyt był a przy okazji wypróbowałam kilka

    Dorsz pod chrupiącą kołderką.

    Zauważyłam, że za mało u mnie ryb. Chociaż bardzo je lubię. Kiedy jestem w restauracji zazwyczaj się kończy na jakiejś rybie, ostatnio był to diabeł morski, i raczej nie żałuję wyboru. W domu jakoś zapominam o rybach jako obiadowej możliwości. Może to dlatego, że do sklepu z naprawdę świeżymi rybami nie mam  jakoś bardzo blisko. Może po prostu trzeba wypracować nowe przyzwyczajenie i wtedy częściej sięgnę po to co pływa. Bywa, że mnie nagle olśni, kiedy dzwoni M. i pyta "Jestem na bazarku, coś jeszcze byś chciała?" Tym razem usłyszał "Tak świeżego dorsza, jeżeli są duże". Były, dorodne, duże płaty. Nie chciałam ich tak po prostu usmażyć. Poza tym wolę zdecydowanie wersję -wszystko na raz do piekarnika, od wersji -stanie nad patelnią. Poszperałam w książkach, w poszukiwaniu czegoś prostego. Odkurzyłam dawno nie używaną "Dania z ryb i owoców morza". Kiedyś uwielbiałam ją przeglądać, tak po prostu. Jest tam obszerny rozdział na temat wstępnego przygo